Czytam o pięknym i ostatecznie szczęśliwym
życiu Zbigniewa H. Polska epoki komunistycznej miała swoje
uroki. Była wyraźnie zdefiniowana, ucieczka od niej stawała się
w tak zwanym inteligenckim świecie czymś oczywistym, emigracja,
pomimo swarów i kłótni, zbliżała ludzi, poezja miała znaczenie,
o poetach nieustannie mówiono i pisano.
Ton dyskusji nadawał niewielki procent społeczeństwa, który
obecnie jest w największym stopniu lekceważony i poniżany.
Pogarda dla sztuki ze strony dawnych towarzyszy szmaciaków i
obecnych narodowo-patriotycznych ciemniaków, to dwie różne
pogardy. Obecna jest o wiele bardziej przerażająca, ponieważ
jest rodzimego chowu i nie stoi za nią żaden zewnętrzny,
prymitywny agresor. Szkoda, że Zbigniew H. nie dożył
dzisiejszych czasów. Ciekawe, jakie wiersze napisałby jako
sztandarowy obrońca stoickiego ładu moralnego i wyznawca
absolutnej harmonii w sztuce. Jego biografia liczy blisko dwa
tysiące stron. Ktoś to jednak napisał i opublikował,
mówisz, może nie jest aż tak źle. Może przemawia przez ciebie
zwykła ludzka zazdrość, może przemawia polska niechęć do
sukcesów innych ludzi. Może przemawia, mówię, jestem człowiekiem
i nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Czasami jestem po prostu
lekko wkurwiony, ponieważ nie wiem, jaką pointą zakończyć ten
tekst i dlaczego biografia, którą czytam, też mnie ostatecznie
wkurwia, chociaż jest niezwykle pouczająca i niesie
w sobie wiele godnych zapamiętania i dostojnych myśli.
W reklamie ohydnych, plastikowych ciasteczek
grupa młodych ludzi stojących na pięknej, śródziemnomorskiej
plaży nagle ożywia się po zjedzeniu jednego ciasteczka. W tle
staruszek stojący przy wyciągniętej na brzeg łódce też zaczyna
podrygiwać w takt pojawiającej się nagle rytmicznej melodii.
Staruszkowie w reklamach zachwalają lekarstwa na liczne
dolegliwości wieku starczego i podrygują nieudolnie w tle
dorodnych młodzieńców i dynamicznych
panienek. Jako staruszek chciałbym przeciwko temu zaprotestować.
Nie kupię tych ciasteczek i nie życzę sobie być tłem dla
młodzieńczych wygibasów. U boku staruszka powinna być świeża,
młoda dziewczyna z biustem przynajmniej
czwórką DD, albo starsza pani o pięknych, srebrnych włosach, z
dużą rybą w dłoni symbolizującą okazałego dojrzałego penisa.
Morze Śródziemne może pozostać i łódź przypominająca jakże
znaczący tytuł opowiadania Hemingwaya. Kocham to opowiadanie,
ponieważ zawiera w sobie sporo głębinowego erotyzmu, nieobecnego
w klasycznej polskiej literaturze. Wystawa prac plastycznych
zatytułowana „Erotyzm po polsku”, którą widziałem kiedyś w
Warszawie, pełna była bólu, cierpienia i charakterystycznej dla
nas łóżkowej martyrologii. Teofil Lenartowicz, któremu spodobała
się w Rzymie pewna ponętna Włoszka, pisał w liście do
przyjaciela, że nie mógł jej ostatecznie posiąść, „ponieważ
Polska jest w potrzebie”. Na szczęście młodzi ludzie jedzący
ohydne ciasteczka nie wiedzą, kim był Teofil Lenartowicz. Może
wie coś o nim staruszek stojący przy łódce, którego zachęcam,
aby przestał podrygiwać i zajął się poważnie którąś z
proponowanych mu przeze mnie kobiet. Ryba będzie wtedy miała
szczególny smak i zapach, jak dotyk pokrytej kroplami słonej
wody skóry, jak promienny zachód słońca na pustej, dzikiej
plaży.
Tertulian: „Syn Boży został ukrzyżowany, nie
zawstydzi to, ponieważ zawstydzać powinno. I umarł Syn Boży,
jest to godne wiary, ponieważ jest absurdalne. I pogrzebany
zmartwychwstał, jest to pewne, ponieważ jest niemożliwe”. Cytuję
za Miłoszem, który nie podaje źródła cytatu. Być może nie są to
słowa Tertuliana, ale polecam je naszym księżom, którzy mogliby
czasem coś sensownego przeczytać. Uwielbiam paradoksy, prawda
jest paradoksalna. Uwielbiam absurdy, piękno jest absurdalne.
Et sepultus resurrexit; certum est, quia impossibile est.
Coś jest pewne, ponieważ jest niemożliwe, coś jest niepewne,
ponieważ jest możliwe. Dzisiaj odwracamy znaczenia, nasze
paradoksy są jeszcze bardziej perwersyjne i nie muszą dotyczyć
spraw wiary. Tertulian bardzo wyraźnie rozgraniczał sprawy duszy
i ciała. Dzisiaj ciało stało się naszą duszą i poświęca mu się
nieskończenie więcej uwagi niż sferze ducha. Duch został
zinstytucjonalizowany lub uleciał w niepewne, nirwaniczne dale.
Zielona łąka jest już mało przekonywująca, podobnie jak chóry
anielskie i staruszek z siwą brodą. Osiągnęliśmy pewność, że nic
nie jest pewne, a teatr absurdu przeszedł do szacownego
archiwum, w którym kurzy się i blednie, ponieważ rzeczywistość
przerasta go każdego dnia w coraz większym stopniu. Czy są
jakieś paradoksy związane z dobrem? – pytasz. Pewnie są, mówię,
ale większość z nich jest niedobra. Dobro prowokuje do snucia
zawiłych rozważań nudziarzy i moralistów.
I dewotów, dodajesz. Oczywiście, mówię, dewotów, na szczęście w
osiemnastowiecznej Polszcze niewielu bywało, za to dewotek
znacznie więcej.
Nasz ciepły futeralik, wata, otulina. Tutaj
mieszkamy i coraz trudniej jest nam wyjść na zewnątrz. Na
zewnątrz są tylko smoki, góry wysokie i przepaści bez dna. Każde
z nas ma tu swoje miejsce, odrobinę wolności, trochę czasu dla
siebie. Patrzymy z góry, jak inni się męczą, siedzimy na tarasie
osłoniętym od nadmiaru słońca i od zbyt silnych wiatrów.
Potrzebny jest też parasol i świadomość, że nie musimy dzisiaj
nic robić. Dlatego patrzymy przed siebie wpatrzeni w swoje
wnętrze. Niekiedy pojmujemy je dosłownie, ale fizjologia nie
jest mocną stroną sztuki klasycznej. Body art nas lekko
przeraża, by nie powiedzieć śmieszy. Nasze obsesje są bardziej
subtelne. Nie przestawiaj kubka na półce, ułóż buty, posprzątaj
po sobie, znowu naczynia w zlewie są brudne i siadają na nich
muchy. Zauważyłeś/zauważyłaś, że muchy w tym roku są bardziej
natrętne i mają wielkie, błękitne odwłoki? Jak w „Panu
Tadeuszu”, muszę to sprawdzić, mówię, są to muchy szlacheckie,
które mają błękitną krew i potężne skrzydła, jak nasza husaria
pod Wiedniem. Wszystko jest nasze, futeralik, husaria, muchy,
fizjologia. Jesteśmy właścicielami tylu rzeczy i pojęć. Tylko
serce nie jest do końca nasze. Może przestać nagle bić bez
naszej wiedzy i zgody. To nie jest
fair, ciało najwidoczniej nie jest nasze. Należy do kogoś
innego, kto nim zarządza do czasu, aż mu się to znudzi i powie:
wystarczy. Przedstawiciele body artu mają rację, że tak usilnie
się nim zajmują. Chcą najwidoczniej udowodnić innym i sobie, że
nad nim panują i mogą nawet ostatecznie je zabić. Do tego
niepotrzebny jest body art, mówisz, wystarczy pętla albo
trucizna. Pomyśl o sposobie Seneki, też jest całkiem dobry.
Myślę, wtulam się coraz bardziej w mój futerał. Myśli krążą tam
leniwie, muchy szczęśliwie odleciały do muszego raju,
ciało/ciała zasypiają, dążą do odkupienia czy czegoś takiego.
Ale kto je od nas w naszym wieku zechce kupić? Nie myślmy już o
tym. Śpij lepiej. Nie zawracaj głowy.
Leniwe przepływy lata po raz kolejny. Czy
zauważyłeś, że Magritte jest lepszy na ilustracji niż w
oryginale? Czasami tak bywa, mówię, szczególnie w partiach
nieba. Czy jest jakaś partia nieba? – pytasz. Tak się mówi wśród
historyków sztuki, jest też partia ziemi, nie ma tylko
szczęśliwie partii ludzi. Ludzie są figurami albo postaciami,
historia sztuki jest mądra, woli to, co jest stałe, a nie to, co
się zmienia i jest śmiertelne. U Magritte’a jednak ani ziemia,
ani niebo nie są stałe, rozbił je na sześciany i
prostopadłościany, zachowując pozorną jedność błękitno-zielonego
tła. Ukazana figura też jest fragmentaryczna, zauważasz, kobiety
często są fragmentaryczne, szczególnie w antycznej rzeźbie. To
nie są kobiety, mówię, to są rzeźby, one podlegają destrukcji.
Kobieta przeważnie ma ręce i głowę, ma też o jedno żebro więcej
niż mężczyzna, z którego została wydobyta i ulepiona. Dziwny
pomysł, mówisz. Dlaczego z żebra, a nie z czegoś innego.
Wolałabym inną część męskiego ciała, jeżeli oczywiście mogłabym
wybierać. Na szczęście kobiety nie miały wyboru, mówię, to był
raj, a nie katalog sprzedaży wysyłkowej. Magritte dobrze o tym
wiedział, ponieważ był wybitnym artystą. Kochał przez całe swoje
życie jedną kobietę i zawsze ją malował. Później malował już nie
ją, a jej obraz utrwalony w pamięci, później malował już tylko
swoją pamięć, lekko zakrwawioną na skroni i z przymkniętymi
oczami. Na końcu zwiędły liść i obłoki, piękne, przelatujące
wysoko obłoki.
Droga do Milicza prowadzi kilkanaście
kilometrów przez las pełen saren, dzików i krzyży znaczących
miejsca śmierci jadących z nadmierną prędkością. Proste odcinki
z trójkątem nieba wyciętego w zieleni. Opatrzność czuwa nad
kierowcami, którzy starają się tam zdążyć przed Panem Bogiem,
tylko nie wiem, dokąd. Do Krotoszyna czy do Trzebnicy? Patrząc
ku górze łatwo jest wyobrazić sobie Jej Trójkąt inaczej, niż to
rysuje się na pobożnych obrazkach. Powinien być odwrócony
podstawą ku górze i skierowany ostrzem w naszą stronę. Wtedy
łatwiej moglibyśmy zrozumieć, dlaczego jest tam tyle wypadków i
jaka jest rola sił nadprzyrodzonych w naszym życiu. Nie wiem
tylko, jak byłoby z jej okiem, które nigdy nie śpi. Czy też
powinno być zwrócone ku górze? W końcu Przeznaczenie jest
bezkierunkowe i nie przypomina istoty ludzkiej, podobnie jak
cztery żywioły i najnowsze modele samochodów. Słucham muzyki
klasycznej dla kierowców. Mozart łagodzi obyczaje. Podobno
holenderskie krowy przy dźwiękach jego koncertów skrzypcowych
dają więcej mleka, podczas gdy przy rapie i metalu bodą i ryczą
przeciągle. Milicz jest coraz bliżej. Niebo jest coraz dalej.
Trójkąt zniknął i nie wiem, jaka jest teraz jego pozycja na tle
letnich obłoków. Oko patrzy na mnie uważnie. Sprawdza, czy nie
przekroczyłem nadmiernie dozwolonej prędkości. Światełka
pozostawione pod krzyżami cicho płaczą. W radiu „Lacrimosa”, z
moich oczu leją się łzy, czyste rzęsiste.
- Publikacja
Dniewnik
dostępna jest w księgarniach.
Mogą Państwo zakupić książkę w internecie, np. na stronie
hurtowni lub innych wymienionych poniżej: